koordynacja: profesor Mariusz Waras
tekst: Zuzanna Seweryna Dolega
(nie)obecność
Magdalena Król zaklina (nie)pamięć o ludzkim wymiarze. O istocie osobowości i tożsamości w jej pracach nie świadczą cechy powszechnie uważane za charakterystyczne – wdrukowany w ową pamięć nos, fragment policzka, czy czujne oko. Wszystko to, co stanowi o człowieku jest i wychodzi tu jakby spoza niego. Emblematy, stygmaty, znaki szczególne, talizmany, ozdoby i narastające gęstwiny roślin, które okraszają i obwarowują przestrzeń po obecności, wychodzą tu niejako na pierwszy plan. Zagłuszają, zalepiają i wypełniają braki. To znaki ulatującej obecności, z której doczesność wypiera wieczność. Istota tkwi więc jakby poza obrazem i poza nami samymi.
Z tysiąca twarzy zgiełku miasta wypatrzymy najprawdopodobniej jedną. Gdy zamkniemy oczy – na powiekach osadzi się jedynie powidok, majaczący niczym para z ust, by zaraz zostać zagłuszonym przez inne twarze i dłonie i ponownie zniknąć w tłumie.
Kiedy zaczynałam pisać ten tekst, nie sądziłam, że do czasu samej wystawy świat zdąży zmienić swój dotychczasowy rytm i w pewien osobliwy sposób zaczniemy łaknąć, tęsknić do obecności (pośród) ludzi. Chwilowe wycofanie, wyciszenie i pauza sprawiły, że zaczęliśmy desperacko chwytać się śladów obecności. Robimy to tak, jakbyśmy za chwilę mieli zapomnieć o kąciku ust, głębi spojrzenia, czy zmarszczkach – nawet przypadkowych nam osób. To wszystko urzeczywistnia się na naszych oczach.
Obrazy Magdaleny Król oddalają się od nurtu, którym biegła jej wcześniejsza twórczość, co może być pewnego rodzaju zaskoczeniem dla dotychczasowych odbiorców jej prac. To jednak swoiste oczyszczanie – tak bardzo nam przecież potrzebne. Na powierzchni solidnych (choć nie za dużych rozmiarów) płócien nie znajdziemy rozwibrowanych postaci w wiecznym dygocie. Ruch zastąpiło tu oczekiwanie, statyczne trwanie. Uładzone, niewidzialne twarze w barwach dziecięcych, bezowych i deserowych, lecz z domieszką codziennej szarości ustawiają się do zdjęcia (życia?). Pozują jałowo – jak ze zdjęć szkolnych. Postaci są jakby zunifikowane, choć owe wcześniej wspomniane ślady i rzeczowe dowody istnienia wyróżniają je z tłumu. To swego rodzaju wskazanie palcem. To TY! To JA? To portrety pamięciowe. Znikające i pojawiające się w owej pamięci wizerunki, mówiące o zaniku, a widzowi dające szeroką przestrzeń do interpretacji. Chciałoby się je schować na pamiątkę do portfela, by w dowolnym momencie zapoznać się i oswoić nie-obecność. Chciałoby się odtworzyć bieg wydarzeń, rozpoznać i zestawić oblicze z losem. Zrobić bilans zysków i strat.
Tendencją ludzkiego oka jest wypatrywanie śladów, które są nam zwyczajnie i ludzko najbliższe – znak, podobizna, twarz. Magdalena odbiera jednak widzowi możliwość spojrzenia głęboko w oczy swoim bohaterom. Odwraca wzrok, by wejrzeć w siebie samą. Stawia nas jedynie wobec znaku-manifestu stworzonego z dodatków, które szczelnie otulają roślinnością, wdrukowują się tuszem tatuażu-stygmatu lub zachowawczo poprawiają kołnierzyk. To powidok człowieka utkanego z tego, co poza nim samym. W sferze domysłów pozostają tu personalia portretowanych, jakby postaci zostały uchwycone w pół-trwaniu. Widz w nadziei i zamyśleniu zamyka oczy, spodziewając się objawienia wizerunku, lecz pozostaje mu jedynie tęsknota.
I choć wszystko miało być zupełnie inaczej, my wciąż nie wiemy JAK miało być. Mamy za to wspólną przestrzeń na to, żeby skrystalizować się i objawić (świat) na nowo.